Poniewaz wyprawa dobiegla konca, koncze z dniem dzisiejszym wpisy na blogu. Ciagle dowiaduje sie ze coraz wiecej osob niz sie spodziewalem czytalo to co wpisywalem, wiec jest mi zajebiscie milo ze nie sam uczestniczylem w tej podrozy po Ameryce Płd.
Podsumowujac, wyprawa byla udana. Jesli juz mialbym szukac minusow to jest jeden, a mianowicie taki, ze spodziewalem sie ze dostaniemy wiekszego kopa, ze kazdego dnia bede mowil ze mam dosc i przyjade naprawde zmeczony, a nie ma co ukrywac ze bylo lajtowo, ale nie zmienia to faktu ze bylo naprawde fajnie :-)
Tak wiec w pierwszej kolejnosci dzieki dla Lukasza i Tomka jako glownych organizatorow i dla wszystkich wspoltowarzyszy wyprawy!
Dzieki i pozdrowienia dla wszystkich ktorzy czytali bloga, tych najblizszych i dalszych :-)
Mam nadzieje ze nie byla to ostatnia przygoda i jeszcze w przyszlosci postawie niejednego takiego bloga!
Pozdrawiam,
Krzysiek
piątek, 11 września 2009
Caracas i powrot do Polski
Po wyjezdzie z Santa Fe pojechalismy do Caracas. Jak sie okazalo to miasto to metropolia, mieszka tu 5 mln ludzi. Z jednej strony ogromne wiezowce i bloki z drugiej male domki polozone na wzgorzach (slumsy). Takie zestawienie paradoksalnie wyglada ciekawie. Na jednej ulicy straszny syf, na drugiej juz totalny porzadek. Jesli chodzi o mnie, w porownaniu z Lima i Manaus to miasto podobalo mi sie najbardziej. Zobaczylem gdzie urodzil sie Bolivar, gdzie stoi pomnik Bolivara, gdzie jest grob Bolivara, czyli ogolnie wszystko w klimacie Bolivara, no ale nie ma sie co dziwic bo to ich bohater narodowy :-)
Ponadto moge dodac ze Caracas to jedno z najniebezpieczniejszych miast Am. Płd. na szczescie ominely nas wszelkie mocne wrazenia i nie mielismy okazji sie o tym przekonac.
Spedzilismy noc w hotelu i na drugi dzien odbylismy ostatnia podroz południowoamerykanska taksowka jadac na lotnisko. Na lotnisku samolot mial wystartowac planowo o 16.25 ale wystartowal ponad dwie godziny pozniej. Byla to jakas paranoja, bo po wejsciu do samolotu dosc punktualnie, zaczelo sie wyczytywanie pasazerow ktorzy maja zglosic sie bo cos jest nie tak z ich bagazem. Nazwisko wyczytywane bylo co jakies 10 minut. Ja oczywiscie wyczytwany tez zostalem. Ubrano mi odblaskowa kamizelke, wyprowadzono z samolotu, nastepnie musialem zjechac na dolna plyte lotniska, oddac paszport (wtedy zaczalem juz czuc sie niepewnie :)) po czym usstawilem sie w kolejce za innymi szczesliwcami do kontroli bagazu nadawanego. Trzeba bylo wypakowac wszystko z srodka, celnik pomacal, poogladal i wywachal wszystko (moze z wyjatkiem skarpet z Roraimy :-)) po czym okazalo sie ze jestem czysty, drugow nie mialem ani nic w tym rodzaju. Przypuszczam ze tak samo bylo z innymi pasazerami.
Po dlugim oczekiwaniu udalo sie wreszcie wystartowac, podroz minela bez specjalnych przygod, przesiadka w Madrycie i w samolot do Warszawy. W Warszawie znowu kontrola i oczywiscie w moim przypadku najdokladniejsza, a czemu?! a bo przywiozlem z Wenezueli cukierki zawiniete w licie jakiejs palmy czy cos w tym rodzaju noi i nikt nie wiedzial co to jest :-) Po drugim przeszukaniu i wywachaniu plecaka, znow sie okazalo ze jestem czysty :-)
Opuscilem lotnisko w Warszawie i Amazonka 2009 dobiegla konca.
Ponadto moge dodac ze Caracas to jedno z najniebezpieczniejszych miast Am. Płd. na szczescie ominely nas wszelkie mocne wrazenia i nie mielismy okazji sie o tym przekonac.
Spedzilismy noc w hotelu i na drugi dzien odbylismy ostatnia podroz południowoamerykanska taksowka jadac na lotnisko. Na lotnisku samolot mial wystartowac planowo o 16.25 ale wystartowal ponad dwie godziny pozniej. Byla to jakas paranoja, bo po wejsciu do samolotu dosc punktualnie, zaczelo sie wyczytywanie pasazerow ktorzy maja zglosic sie bo cos jest nie tak z ich bagazem. Nazwisko wyczytywane bylo co jakies 10 minut. Ja oczywiscie wyczytwany tez zostalem. Ubrano mi odblaskowa kamizelke, wyprowadzono z samolotu, nastepnie musialem zjechac na dolna plyte lotniska, oddac paszport (wtedy zaczalem juz czuc sie niepewnie :)) po czym usstawilem sie w kolejce za innymi szczesliwcami do kontroli bagazu nadawanego. Trzeba bylo wypakowac wszystko z srodka, celnik pomacal, poogladal i wywachal wszystko (moze z wyjatkiem skarpet z Roraimy :-)) po czym okazalo sie ze jestem czysty, drugow nie mialem ani nic w tym rodzaju. Przypuszczam ze tak samo bylo z innymi pasazerami.
Po dlugim oczekiwaniu udalo sie wreszcie wystartowac, podroz minela bez specjalnych przygod, przesiadka w Madrycie i w samolot do Warszawy. W Warszawie znowu kontrola i oczywiscie w moim przypadku najdokladniejsza, a czemu?! a bo przywiozlem z Wenezueli cukierki zawiniete w licie jakiejs palmy czy cos w tym rodzaju noi i nikt nie wiedzial co to jest :-) Po drugim przeszukaniu i wywachaniu plecaka, znow sie okazalo ze jestem czysty :-)
Opuscilem lotnisko w Warszawie i Amazonka 2009 dobiegla konca.
Zdjecia z plazowania i nurkowania :)
poniedziałek, 7 września 2009
Santa Fe
Po powrocie do Ciudad Bolivaru okazuje sie ze jestesmy zbyt pozno aby zlapac jakis autobus na wybrzeze, tak wiec decydujemy sie zostac jeszcze jedna noc w hotelu i ruszyc nastepnego dnia.
Po tradycyjnym sniadaniu czyli empanadach i arepach, sa to takie tutejsze placki kukurydziane z miesem w srodku, wsiadamy do autobusu. Klima w autobusie jest ale jakos ciezko to odczuc, bo zaduch nieziemski. Jedziemy jakies 7 godzin, dcieramy do Puerto La Cruz, przesiadamy sie w busa i po godzinie dojezdzamy do wiochy na wybrzezu o nazwie Santa Fe.
Pierwsze wrazenie jest srednie, wysiadamy na mini dworcu dla autobusow a wkolo jednym slowem mini ruina a w dodatku na ulicach dosc duzy nieporzadek. Do plazy idziemy 20 minut i udaje sie znalezc hotel. Plaza jest bardzo mala, tzn kilkasetmetrow dlugosci, ale bardzo waska, wiec hotele i wszystkie budynki sa jakies 10 metrow od morza. Plaza ladna, palmy male i duze, woda w morzu cieplutka. Jednym slowem tropkialnie. Co chwila jezdzi gosc z wozkiem ktory sprzedaje lody i ciagle dzwoni dzwonkiem, ktorego nikt nie slyszy poza Andrzejem ktorego ten dzwiek doprowadza do obledu. Do tego momentu wszystko wydaje sie byc ok, mysle sobie ze czeka mnie dwa dni lenistwa i odpoczynku, ale okazuje sie ze tak dobrze nie bedzie...
Wieczorem udajemy sie na przechadzke po plazy, wszyscy wkolo sa bardzo mili, miejscowy nawet stawia nam piwo, a potem my jemu rzecz jasna :) Kazdy z tutejszych jednak mowi wyraznie i ostrzega zeby nie oddalac sie od plazy do srodka wioski bo tam juz jest niebezpiecznie i moga byc duze problemy. Stosujemy sie do tych rad i do wioski w nocy nie zagladamy, ale sama plaza tez dostarcza ciekawych atrakcji. Jest tu cos na wzor naszych smazalni ryb, tylko najpierw kupuje sie przy wodzie swiezo zlowione ryb, sa jakies 3, 4 rodzaje do wyboru a potem idzie sie 20 metrow dalej i na miejscu zakupiona przez nas ryba za drobna oplata jest przyrzadzana, naprawde fajna sprawa.
Jak juz zapada zmrok to wybrzeze gdzie konczy sie plaza wyglada naprawde klimatycznie, wszedzie gra muzyka, kazdy pije piwo, a co lepsi zapici w trupa ledwo trzymajac sie na nogach probuja mimo wszystko isc naprzod, a na ramieniu na sznurku maja zawieszona butelke rumu, ciekawy patent :) A najlepszy jest widok przed sklepem gdzie stoi sobie plastikowy stolik, wokol 4 krzesla i wszyscy graja w domino, a wokon jeszcze kilku innych z zainteresowaniem podziwia emecjonujaca rozgrywke.
Wieczorem zaczyna sie koszmarna noc, Lukasz i ja zaczynamy odczuwac typowy objaw zatrucia (czyli potrzebe udania sie do toalety :)). Noc zapòwiada sie ciezko bo w hotelu jest ciagle goraco i niesamowicie duszno, bo nie ma tu klimatyzacji. Na drugi dzien chcialbym czuc sie dobrze bo przed nami wycieczka na pobliskie wyspy, nurkowanie itp.
Postanawiam polozyc sie spac nie w pokoju ale na poddaszu na swiezym powietrzu w hamaku. Okazuje sie to zlym pomysle co najmniej z 3 powodow...Po pierwsze droga do toalety jest zbyt dluga, po drugie zaczynaja gryzc tutajsze muszki, cos podobnego do puri puri, a po trzecie nie wiem nawet czemu ale co chwila musze otrzepywac sie z mrowek. Postanawiam wiec przeniesc sie do pokoju, ale juz troche za pozno, bo pogryziony (nie wiem dokladnie przez co) jestem juz prawie caly, wiec noc mija mi na ciaglym przekladaniu sie z boku na bok i probie opanowania ciaglego swedzenia. Jakos udaje sie zasnac.
Na drugi dzien rano, wcale nie czuje sie lepiej, wiem ze musze duzo pic, wiec staram sie jak moge, mimo wszystko nie odpuszczam wyjazdu na wycieczke na wyspy. Jak sie pozniej okazuje warto bylo, bo byla okazja zobaczyc delfiny z odleglosci kilku metrow, ponurkowac na rafie koralowej i polezec na dziewiczej plazy na jednej z tutejszych wysp. Jesli chodzi o takie nurkowanie to niesamowita sprawa, plywac obok ryb, ktorych jest tu cala masa, kazda na dodatek inna, a sama rafa jest przepiekna.
Ale zeby nie bylo ze jest za dobrze na tych Karaibach to musze podczas calego dnia zaliczyc dwa nieciekawe zdarzenia. Po drugim nurkowaniu wychodze z wody w kiepskim stanie, bo oczywiscie nie przyszlo mi do glowy ze rafa koralowa jest taka ostra jaka jest, wiec noga troche rozcieta, niby nic ale przy tej slonej wodzie to nic przyjemnego, na dodatek dzien wczesniej na poczatek tej zlej passy, wlazlem na plazy w betonowy slupek zakopany w piachu (nie mam pojecia skad sie wzial w tym miejscu). Natomiast podczas pobytu na jednej z wysp, po raz juz nie pamietam ktory udaje sie na bok w poszukiwaniu toalety, jak sie pozniej okazuje, to kolejny z moich zlych pomyslow, jestem boso a po tutejszym piasku i kamieniach praktycznie nie da sie chodzic, wszystko jest tak nagrzane od slonca ze nei wiadomo co zrobic. Oddalajac sie jakies 100 metro od cienia mialem nadzieje ze znajde kolejy cien gdzie bedzie sie dalo normalnie chodzic, tak tez sie dzieje ale... w cieniu jest pelno kaktusow ktorych nie widac, dopoki sie na nie nie staje, ogolnie wrazen mam dosc! Pogryziony, pokluty i mega slaby jakos wracam do cenia, ale mysle sobie ze jak tak ma wygladac wypoczynek na Karaibach to juz wole wracac do dzungli :)
Czas do wieczora jakos mija, na nastepny dzien juz sie z tego wszystkiego smieje, ale wtedy naprawde do smiechu nie bylo. Zwazywszy ze kolejna noc jest gorsza od poprzedniej, bo dopada mnie na dodatek goraczka, a jak juz mowilem w tym upale to najgorsze co moze byc.
Po tradycyjnym sniadaniu czyli empanadach i arepach, sa to takie tutejsze placki kukurydziane z miesem w srodku, wsiadamy do autobusu. Klima w autobusie jest ale jakos ciezko to odczuc, bo zaduch nieziemski. Jedziemy jakies 7 godzin, dcieramy do Puerto La Cruz, przesiadamy sie w busa i po godzinie dojezdzamy do wiochy na wybrzezu o nazwie Santa Fe.
Pierwsze wrazenie jest srednie, wysiadamy na mini dworcu dla autobusow a wkolo jednym slowem mini ruina a w dodatku na ulicach dosc duzy nieporzadek. Do plazy idziemy 20 minut i udaje sie znalezc hotel. Plaza jest bardzo mala, tzn kilkasetmetrow dlugosci, ale bardzo waska, wiec hotele i wszystkie budynki sa jakies 10 metrow od morza. Plaza ladna, palmy male i duze, woda w morzu cieplutka. Jednym slowem tropkialnie. Co chwila jezdzi gosc z wozkiem ktory sprzedaje lody i ciagle dzwoni dzwonkiem, ktorego nikt nie slyszy poza Andrzejem ktorego ten dzwiek doprowadza do obledu. Do tego momentu wszystko wydaje sie byc ok, mysle sobie ze czeka mnie dwa dni lenistwa i odpoczynku, ale okazuje sie ze tak dobrze nie bedzie...
Wieczorem udajemy sie na przechadzke po plazy, wszyscy wkolo sa bardzo mili, miejscowy nawet stawia nam piwo, a potem my jemu rzecz jasna :) Kazdy z tutejszych jednak mowi wyraznie i ostrzega zeby nie oddalac sie od plazy do srodka wioski bo tam juz jest niebezpiecznie i moga byc duze problemy. Stosujemy sie do tych rad i do wioski w nocy nie zagladamy, ale sama plaza tez dostarcza ciekawych atrakcji. Jest tu cos na wzor naszych smazalni ryb, tylko najpierw kupuje sie przy wodzie swiezo zlowione ryb, sa jakies 3, 4 rodzaje do wyboru a potem idzie sie 20 metrow dalej i na miejscu zakupiona przez nas ryba za drobna oplata jest przyrzadzana, naprawde fajna sprawa.
Jak juz zapada zmrok to wybrzeze gdzie konczy sie plaza wyglada naprawde klimatycznie, wszedzie gra muzyka, kazdy pije piwo, a co lepsi zapici w trupa ledwo trzymajac sie na nogach probuja mimo wszystko isc naprzod, a na ramieniu na sznurku maja zawieszona butelke rumu, ciekawy patent :) A najlepszy jest widok przed sklepem gdzie stoi sobie plastikowy stolik, wokol 4 krzesla i wszyscy graja w domino, a wokon jeszcze kilku innych z zainteresowaniem podziwia emecjonujaca rozgrywke.
Wieczorem zaczyna sie koszmarna noc, Lukasz i ja zaczynamy odczuwac typowy objaw zatrucia (czyli potrzebe udania sie do toalety :)). Noc zapòwiada sie ciezko bo w hotelu jest ciagle goraco i niesamowicie duszno, bo nie ma tu klimatyzacji. Na drugi dzien chcialbym czuc sie dobrze bo przed nami wycieczka na pobliskie wyspy, nurkowanie itp.
Postanawiam polozyc sie spac nie w pokoju ale na poddaszu na swiezym powietrzu w hamaku. Okazuje sie to zlym pomysle co najmniej z 3 powodow...Po pierwsze droga do toalety jest zbyt dluga, po drugie zaczynaja gryzc tutajsze muszki, cos podobnego do puri puri, a po trzecie nie wiem nawet czemu ale co chwila musze otrzepywac sie z mrowek. Postanawiam wiec przeniesc sie do pokoju, ale juz troche za pozno, bo pogryziony (nie wiem dokladnie przez co) jestem juz prawie caly, wiec noc mija mi na ciaglym przekladaniu sie z boku na bok i probie opanowania ciaglego swedzenia. Jakos udaje sie zasnac.
Na drugi dzien rano, wcale nie czuje sie lepiej, wiem ze musze duzo pic, wiec staram sie jak moge, mimo wszystko nie odpuszczam wyjazdu na wycieczke na wyspy. Jak sie pozniej okazuje warto bylo, bo byla okazja zobaczyc delfiny z odleglosci kilku metrow, ponurkowac na rafie koralowej i polezec na dziewiczej plazy na jednej z tutejszych wysp. Jesli chodzi o takie nurkowanie to niesamowita sprawa, plywac obok ryb, ktorych jest tu cala masa, kazda na dodatek inna, a sama rafa jest przepiekna.
Ale zeby nie bylo ze jest za dobrze na tych Karaibach to musze podczas calego dnia zaliczyc dwa nieciekawe zdarzenia. Po drugim nurkowaniu wychodze z wody w kiepskim stanie, bo oczywiscie nie przyszlo mi do glowy ze rafa koralowa jest taka ostra jaka jest, wiec noga troche rozcieta, niby nic ale przy tej slonej wodzie to nic przyjemnego, na dodatek dzien wczesniej na poczatek tej zlej passy, wlazlem na plazy w betonowy slupek zakopany w piachu (nie mam pojecia skad sie wzial w tym miejscu). Natomiast podczas pobytu na jednej z wysp, po raz juz nie pamietam ktory udaje sie na bok w poszukiwaniu toalety, jak sie pozniej okazuje, to kolejny z moich zlych pomyslow, jestem boso a po tutejszym piasku i kamieniach praktycznie nie da sie chodzic, wszystko jest tak nagrzane od slonca ze nei wiadomo co zrobic. Oddalajac sie jakies 100 metro od cienia mialem nadzieje ze znajde kolejy cien gdzie bedzie sie dalo normalnie chodzic, tak tez sie dzieje ale... w cieniu jest pelno kaktusow ktorych nie widac, dopoki sie na nie nie staje, ogolnie wrazen mam dosc! Pogryziony, pokluty i mega slaby jakos wracam do cenia, ale mysle sobie ze jak tak ma wygladac wypoczynek na Karaibach to juz wole wracac do dzungli :)
Czas do wieczora jakos mija, na nastepny dzien juz sie z tego wszystkiego smieje, ale wtedy naprawde do smiechu nie bylo. Zwazywszy ze kolejna noc jest gorsza od poprzedniej, bo dopada mnie na dodatek goraczka, a jak juz mowilem w tym upale to najgorsze co moze byc.
piątek, 4 września 2009
Dopada mnie lenistwo :)
Poniewaz dopada mnie lenistwo, a to chyba wskazane bo jutro ruszamy na Karaiby to umiescilem tylko zdjecia, natomiast relacje sa do przeczytania w dwoch postach Tomka (odnosnik po prawej). Wszystkie opisane tam wydarzenia, takie jak nocny wypad w mega niebezpiecznej dzielnicy na najwiekszego hamburgera jakiego jadlem, oraz niepewny lot awionetka, czy wyprawa lodzia po rwacej gorskiej rzece pod najwyzszy wodospad na swiecie dzialy sie z moim udzialem wiec zapraszam na bloga mojego wspoltowarzysza podrozy i zycze milej lektury :p
Ponadto, za niecaly tydzien wracam do Polski, a przede mna juz tylko karaibskie wybrzeze, gorace latynioski na rozgrzanej plazy, popijanie Cuba Libre i blogie lenistwo w tropikalnym sloncu i przejrzystej wodzie, wiec jesli cos sie jeszcze pojawi to raczej w wiekszosci zdjecia a mniej wpisow :)
Ponadto, za niecaly tydzien wracam do Polski, a przede mna juz tylko karaibskie wybrzeze, gorace latynioski na rozgrzanej plazy, popijanie Cuba Libre i blogie lenistwo w tropikalnym sloncu i przejrzystej wodzie, wiec jesli cos sie jeszcze pojawi to raczej w wiekszosci zdjecia a mniej wpisow :)
Ciudad Bolivar-Canaima
Canaima
Canaima
Widok z awionetki, gdzies pomiedzy Canaima a Ciudad Boilivar
W obozowisku z naszym przewodnikiem.
A tak wyglada najwyzszy wodospad na swiecie-Salto Angel.
Blizej juz sie nie dalo.
Kolacja :)
Po pierwszej ulewie tropikalnej, ktora zastala nas w dadatku na lodzi bez dachu, jakas godzine drogi w gore gorskiej rzeki od obozu. Jednym slowem bylo zimno, ale na miejscu juz czekalo ognisko a na nim nmasza kolacja, tzw kurczak w ciazy :)
A to podroz lodzia, poki co w pelnym sloncu, nic nie zapowiadalo nadchodzacego deszczu.
Droga rzeka wiedzie w otoczeniu takich Tepui, co chwila wylewaja sie z nich kilkusetmetrowe wodospady.
A to nasz srodek transportu z Bolivaru do Canaimy. Zdecydowanie wole latac duzymi pasazerskimi samolotami. Gdy okazalo sie ze moj pas bezpieczenstwa jest zepsuty, ze siedze kolo drzwi (kto je widzial to zrozumie), natomiast pilot tuz po starcie wyciaga gazete i zaczyna czytac sobie wiadomosci to przestalem sie czuc pewnie :)
wtorek, 1 września 2009
Foty stad i skadinad :)
Przy rzece, ktora wyglada niepozornie ale bylo mnaprawde slisko na kamieniach po ktorych tzeba bylo przejsc.
W tle Roraima.
W drodze.
W samochodzie, upakowani na maksa, ale i atak pozytywnie :)
Dzieciaki z hotelu w ktorym mieszkamy, nie czesto maja okazje spotkac tak milych turystow jak my :) Dla nich kazda przybita piatka i zrobione zdjecie to frajda!
Ostatni oboz podczas zejscia ze szczytu.
Ciudad Bolivar
Po powrocie z Roraimy do Santa Eleny, zaczyna sie pakowanie na czas bo mamy niewiele czasu do odjazdu autobusu.Przed nami okolo10 godzin jazdy.
Wynajmujemy jednak pokoj w hotelu i mamy jeden prysznic na 7 osob, ale wszystko udaje sie zrobic na czas w czasie, nawet zjesc niezla kolacje :) Lapiemy jedno taxi na 7 osob, czesc idzie do srodka a czesc na pake. Punktualnie no moze z lekkim opoznieniem jestesmy na dworcu ale udaje sie zdarzyc i wisadamy do autobusu. Autobus jak wszystklie tutaj co jezdza na dalszych dystannsach klimatyzowany i komfortowy. Po dordze tylko jedna kontrola paszportowa, a mialo byc ich wiecej wiec nam sie udalo, w dodatku zadnej kontroli bagazowej. Jest juz ciemno, godina 20 i wszyscy ida spac. Przed przyjazdem do Bolivaru jest jeszcze kilka przygod po drodze. Najpierw budze sie w nocy i widze ze pprzed autobusem biegnie osiol, i nie chce dac sie wyprzedzic, dopiero po jakis 10 minutach trabienia ucieka w las. Nastepnie bnudze sie jak juz swita i widze ze autobus stoi na autostradzie, okazuje ze ze skonczylo sie paliwo, taki postojn zanim udaje sie zdobyc benzyne trwa jakies 1,5 godziny, Na koniec kierowca przejzdza zjazd z autostrady do Bolivaru po czym, nie jedzie dalej zaby zjechac nastepnym, ale podejmuje brawurowa decyzje aby dokonac manewru cofania autobusem na autostradzie. Udaje mu sie to, coafamy sie jakies 300 metrow i zjezdzamy tam gdzie trzeba ;)
W Bolivarze jestesmy z duzym opoznieniem, wiec nie udaje sie wyruszyc w tym samym dniu nad wodospad Salto Angel, pozostaje wiec zwiedzic miasto Bolivara i poznac troche tutejszej kultury.
Aktualnie jestem w kafejce w cenmtrum Bolivaru, przyjemne miasto, jak do tej pory miasta Wenezueli zrobily na mnie najlepsze wrazenie. Net jest szybki ale zapomnialem wziac kabla do telefonu i nie ma zdjec niestety ;p
Jutro ruszamy nad wodospad na dwie noce, a potem po powrocie juz na Karaiby znowu autobusem, zobaczymy czy z rownie ciekawymi przygodami po drodze jak ostatnio ;)
Wynajmujemy jednak pokoj w hotelu i mamy jeden prysznic na 7 osob, ale wszystko udaje sie zrobic na czas w czasie, nawet zjesc niezla kolacje :) Lapiemy jedno taxi na 7 osob, czesc idzie do srodka a czesc na pake. Punktualnie no moze z lekkim opoznieniem jestesmy na dworcu ale udaje sie zdarzyc i wisadamy do autobusu. Autobus jak wszystklie tutaj co jezdza na dalszych dystannsach klimatyzowany i komfortowy. Po dordze tylko jedna kontrola paszportowa, a mialo byc ich wiecej wiec nam sie udalo, w dodatku zadnej kontroli bagazowej. Jest juz ciemno, godina 20 i wszyscy ida spac. Przed przyjazdem do Bolivaru jest jeszcze kilka przygod po drodze. Najpierw budze sie w nocy i widze ze pprzed autobusem biegnie osiol, i nie chce dac sie wyprzedzic, dopiero po jakis 10 minutach trabienia ucieka w las. Nastepnie bnudze sie jak juz swita i widze ze autobus stoi na autostradzie, okazuje ze ze skonczylo sie paliwo, taki postojn zanim udaje sie zdobyc benzyne trwa jakies 1,5 godziny, Na koniec kierowca przejzdza zjazd z autostrady do Bolivaru po czym, nie jedzie dalej zaby zjechac nastepnym, ale podejmuje brawurowa decyzje aby dokonac manewru cofania autobusem na autostradzie. Udaje mu sie to, coafamy sie jakies 300 metrow i zjezdzamy tam gdzie trzeba ;)
W Bolivarze jestesmy z duzym opoznieniem, wiec nie udaje sie wyruszyc w tym samym dniu nad wodospad Salto Angel, pozostaje wiec zwiedzic miasto Bolivara i poznac troche tutejszej kultury.
Aktualnie jestem w kafejce w cenmtrum Bolivaru, przyjemne miasto, jak do tej pory miasta Wenezueli zrobily na mnie najlepsze wrazenie. Net jest szybki ale zapomnialem wziac kabla do telefonu i nie ma zdjec niestety ;p
Jutro ruszamy nad wodospad na dwie noce, a potem po powrocie juz na Karaiby znowu autobusem, zobaczymy czy z rownie ciekawymi przygodami po drodze jak ostatnio ;)
Treking-Roraima
Dzien 1
Wstajemy o godzinie 7, szybka kapiel, sniadania w jedynej a Santa Elena kawiarence w ktorej mozna wypic naprawde dobra kawe i zjesc smaczne sandwiche. Bez dwoch zdan kulinarnie ten kraj bardzo mi odpowiada ale to czego mi jednak i mimo wszystko brakuje to dobra kawa, bo tutaj kazda kawa to cukier z kawa, doslownie ulepek, zlepek, zwal jak zwal ale dla kogos kto nie slodzi kawy to koszmar :)
Naswtepnie udajemyb sie do agencji turystycznej, bagaze zaladowane zostaja na Land Cruisera i ladujemy sie do samochodzu, oprocz naszej 7 osobowej ekipy, towarzyszy nam para Niemcow i trojka przewodnikow. W asmochodzie jest ciasno ale wesolo. Najpierw solidna asfaltowa droga, a potem porzadne wyboje, ael po okolo poltorej godziny docieramy to wioski miejscowcyh, skad rozpoczyna sie trekking na Roraime. Roraima prezentuje sie naprawde imponujaca, a za nia jeszcze kilka innych Tepui.
No wiec w tym momencie rozpoczyna sie nasz trekking. Idziemy twarda ubita droga, raz pod gore raz z gory, podejscia nie wieksze niz w nizszych partiach Tatr. Bylo powiedziaane ze na poczatku i na koncu grupy ma byc przewodnik, jednak po kliku minutach okazuje sie ze byla to bajka, kazdy obiera wlasne tempo, i konczy sie na tym ze przewdonicyb dochodza zazwyczaj na koncu. Nasza glowna prowadzaca i jedncozesnie znakomita!! kucharka to Marie Sol, Indianka mieszkajca w Santa Elenie, urocza 24 letnia dziewczyna, kazdemu z wyprawy wpadla w oko, niewiadomo czy za sprawa urody czy z powodu umiejetnosci kulinarncyh ;)
Po 2 godzinach dochodzimy do pierwszej rzeki, ktora musimy pokonac, nie ma z tym wiekszego problemu, bo nie bylo zadnych opadow, tak wiec bez wiekszych problemow pokonujemy Rio Tek, a nastepnie druga rzeke Rio Kukenan. I tak oto po przebyciu okolo 12 km dochodzimy do pierwszego obozowiska. Zaczyna zmierzchac, cala nasza ekipa jest na miejscu, podobnie jak kilka innych oddzielnych grup, ktore tez ida na Roraime. Brakuje tylko...dwoch tragarzy ;)
Po godzinie czekania zaczynamy sie niepokoic, glod zaczyna dawac sie we znaki, a poza tym jeden z porterow niesie plecak Andrzeja, na dodatek zaczyna padac. Dla nas to nie problem bo jestesmy pod dachem ale myslimsy jak dojda nasi porterzy, ktorzy niosa tez namioty. Na szczescie po prawie dwoch godzinach dochodza i okazuje sie ze padl jeden plecak i musieli nies prawie wszystko na jednych plecach, naprawde twarde chlopaki, ale wcale po nich tego nie widac. Po chwili zaczynaja sie popisy trojki naszych prowadzacyh, Marie Sol ciacha warzywa, inni uruchamiaja kuchenki, myja warzywa, kroja siekaja, jednym slowem prawdziwa restauracja. I takie popisy sa przez cale 6 dni trekkingu, osobiscie jeszcze nigdy nie spotkalem sie z taka dobra kuchnia w gorach, sniadanie i kolacja prawdziwa uczta, bylo az za duzo, ale zawsze trzeba bylo wziac jeszcze dokladke. W menu bylo spaghetti, placki kukurydziane, owsianka, jejecznica, kielbasa na goraca, nalesniki i masa innych smacznych dan! Podczas kolacji dolaczaja sie do nas na krotko pogawedke Polacy, para ktora podrozuje po Wenezueli od miesiaca, oni tak jak my dziwia sie ze spotkali rodakow podczas wejscia na Roraime ;)
Po zaspokojeniu glodu udajemy sie do namiotow i do spania, czas na odpoczynek po dniu dobrej rozgrzewki.
Dzien 2
Po nocnym deszczu, nasze namioty sa troche mokre, ale nie ma tragedii bo na razie jest ceieplo, jestesmy jeszcze nisko. Ranek jest sloneczny. Jemy szybkie snadania i ruszamy do nastepnego obozu, dom pokonania jakies 800 metrow roznicy wzniesien i okolo 10km. Przed wyjsciem prosze Roraime o pozwolenie na wejscie i dobra pogode, robie to dwa razy bo wiem ze czesc naszej wyprawy leje na to z gory na dol ;) BYla to prosba nmiejscowcyh, wiec niem mam zamiaru tego lekcewazyc. Zreszta jak sie pozniej okazuje, oplacalo sie bop przez 6 dni praktycznie nie bylo zadnego wiekszego deszczu, dwa razy drobny a tak to slonce slonce i jeszcze raz slonce. Podobno czesto zdarza sie ze mezczyznio ktorzy wchodza na szczyt sa w wielkiej euforii z jego zdobycia i zaczynaja skakac z kamienia na kamien co czesto konczy sie wypadkami, dlatego organizator prosil aby kobiety pilnowaly i zwracaly uwage na facetow ;) A czemu ta euforia... MIejscowi uwarzaja ze duch gory wita przybyszow podjac im regionalny napoj alkoholowy do picia, po ktorym takie zachowanie, oczywiscie nigy nie pamieta sie kiedy sie go wypilo i stad to cale tajemnicze zamieszanie.
Wyruszamy z obozu okolo 9, my z Tomkiem jestesmy w nastepnym obozie juz po 2,5 godz. i zalujemy ze nie mozemy wchodzic na szczyt tego samego dnia, na reszta czekamy jeszcze duzo czasu. Na pogawedkach a czasami nudzie mija nam czas do wieczora. Zaczynaja gryzc tutejsze muchy ktore nazywaja sie puri puri, naprawde uciazliwe, bo nie czuc ugryznienia, natomiast na drugio dzien albo jeszcze tej samej nocy zaczyna sie okropne swedzenie. Gdy zapada zmierzch nie wiadomo skad pojawiaja sie komary, ktorych przeciez mialo nie byc, bo jestesmy na wysokosci 1800 m.n.p.pm. Przed kolacja, dochodzi do wyapdku w grupie, Andrzej jeszcze jakas godzine przed zmrokiem posotanawia isc muyc sie do rzeki, wychdozi gdy jest jasno, ja zsotaje zeby pilnowac naszego namiotu, gdy nie wraaca po pol godzinie zaczynam sie niepokoic, a poza tym mam dosc czekania w samych kapielowakach i gryzienia komarow bo sam przeciez tez sie chce umyc. Ubieram wiec czolowke i ruszam w strone rzeki, spotykam go w polowie drogi, ma niewyrazna mina, okazuje sie ze zastal go zmrok i bladzi juz od pol godziny po lesie. Na drugi dzien okazuje sie to duzym prpblemem, noga sina, dwa palce u nogi rozwalone, spuchniety palec u reki, jak widac troche bladzil, a nie bylo to daleko od obozu, ale bez latarki tutaj nie ma mocnych. Idziemy spac po sytej kolacji i myslimy co z nastepnym dniem, bo mamy przeciez wchodzic na szczyt a Andrzej ledwo chodzi. Mimo wszystko z pozytywnym nastawieniem zapadamy w sen.
Dzien 3
O poranku znowu swieci slonce, po wyjsciu z namiotu cala Roraime prezentuje sie przepieknie i jednoczesnie groznie, nasze obozowisko jest prawie pod sama sciana, wiem ze nie sa to wysokie gory, ale jak dla mnie najzwysze w jakich bylem a poza tym takiej sciany tez nigdy nie widzialem ;)
Po sniadaniu ruszamy an szczyt, prowadzimy we dwojke z Tomkiem, trasa wiedzie najpierw po gliniastym szlaku (cale szczescie ze nie pada), nastepnie konczy sie glina i zaczybnaja kaminie, otoczenie niesamowite, nad anmi jedna kilkusetmetrowa sciana wzdluz ktorej ciagle idziemy a wokol doslownie dzungla! Po godzinie dochodzimy praktycznie pod sama sciane i przed nami zaczyna sie wodospad, najlapesze ze trzeb apod nim przejsc ;) Jakos sie to udaje ale na sucho nie ma szans. Widokin wciaz sie zmieniaja i kazdy kolejny lepszsy od poprzedniego! Po dwoch godzinach 20 minutach jestesmy na szczyscie, zaczyna sie suszenie ubran, butow, sakrpet itp. Na reszte czekamy ponad 2 godziny, tzn an reszte nie liczac Andrzeja ktory dochodzimy jakis 7 godzinach wedrowki. Order za odwage i samozaparcie dla niego ze wszedl na szczyt z taka noga! Nasz oboz na szczycie miesci sie w tzw hotelu, sa ta polki skalen pod ktorymi rozbiija sie natmity i dziek temu jest oslona od deszczu i waitru. Hoteli atkich na szczyie Roaraimy jest wiele, kazda grupa zazywczaj zajmujue inny hotel.
Szczyt Roraimy to w ogole inny swiat, wiedzialem ze jest duzy plaskowyz, ale nie wiedzialem ze tak ogromny, krajobraz gdyby nie masa roslinnosci charakterystycznej tylko dal tej gory to doslownie wulkaniczny. Ogldama mape szczytu i znajduje najdalej oddalony punkt od naszego obozu na szczycie Roraimy, jest to jezioro Lake Gladys, juz wieczorem prouje `przekonac Marie Sol zeby sie tam udac, ale ona jest nieugieta mowi ze to za daleko i 9 godzin marszu to za duzo. Odpuszczam wiec i licze na to ze dojdziemy chociaz to Triple Point czyli miejsca gdzie jest zbieg granic trzech panstw, wenezueli, Brazylii i Gujany. Do Triple Point i tak dochodzi malo turystow. Jeszcze przed kolacja idziemy ogladbna kilka ciekawych miejsc i punkt widokowy, troche mglisto ale i tak robi wrazenie! Wracamy juz po ciemku, troche wolno, bo niektorzy opadaja z sil, a na dodatek okazuje sie ze Niemiec ktory z nami idzie czyms sie zatrukl i musimy stawac po dordze dwa razy. Dochodzimy juz po zmroku, szybka ale jakze obfita i smaczna kolacja, pocz ym do spania.
Dzien 4
Po sniadaniu, dzielimy grupe na dwie czesci, jedni ida ogladac ciekawe miejsca w poblizu obozu, a dudzy udaja sie na wedrowke do Triple Point. Przed wyjsciem dochodzi do duzej klotni w grupie, ale udaje sie wszystko zalagodzic. Ostatecznie do Triple Point wyruszam ja i Tomek z Lukaszem plus nasz przewdonik, albo raczej tragarz Leo. W planach mamy wiecej niz mysli Leo, chce3my po dojsciu do Triple Point namowic go na marsz do jeziora na ktore nie chciala zgodzic sie Marie Sol. Tempo mamy naprawde mega szybkie, po drodze mijamy cieakwe formacje skalne, plac Bolivara ;), rzeke ktore akurat teraz nie plynie bo nie ma opadow i kryszatlowa doline. Po dwoch godiznach marszu (prawie marszobiegu) dochodzimy do punktu potrojnego, niby nic ciekawego bo to tylko betonowy slupek, ale najwazniejsze jest to ze doszlismy az tuaj i to w jakim czasie! Zaczynamy przekonywac Leo zeby dojsc do jeziora, ale jest nieugiety, twierdzi ze zajmie nam to jeszcze 4 godziny, nikt mu oczyiwscie nie wierzy no ale na sile go nie naklonimy, w koncu idziemy na kompromis i docieramy jeszcze do hotelu za punktem potrojnym, od ktorego jak sie dowiedzialeismy potem byla tylko godzina do jeziora ;(
Droga powrotna wiedzie troche inna trasa, mijamy El Foso, wilka jame w ziemi do ktorej splywa strumien, tutaj zatrzymujemy sie na godzine i jemy lunch. Leo okazuje sie tez swietnym kucharzem, w pol godziny przygotowuje swietna salatke. Najedzeni do syta ruszamy do naszego hotelu. W hotelu jestesmy o 17, MArie Sol jest pod wrazeniem bo oceniala ze wrcoimy najwczesniej o 19 ;) Teraz zaczyna sie robic zimno, po calym dniu spedzonym na sloncu, ja zamarzam w cieniu, nie rozgrzewa mnie ani kolacja ani ciepla herbata. Ide spac w dwoch parach skarpet i bluzie, noi oczywiscie do spiwora, do komfortowego stanu wracam dopiero nastepnego dnia, ale satyskakcja i tak jest ogromna! Wreszcie chyba pierwsz raz na tej wyprawie czuje ze naprawde dostalem w dupe! Wreszcie sie doczekalem ;)
Dzien 5
Andrzej i Grazyna jako kontuzjowana i najslabsza ekipa wyruszaja przed 7 pod kierownictwem Lukasza. My jakies 1,5 godziny pozniej. Nie spieszmymy sie specjalnie, ostatnie zdjecia na szczyscie, punkty widokowe i pozegnanie z gora. Zaejscie zajmuje nam niecale dwie godziny, mimo ze schodzimy ta sama trasa to i tak dalej nas urzeka. Dojsc mamy do obozu za dwoma rzekami, troche zalujemy ze juz nie do ostaniego bo dalibysmy rade wrocic juz w tym dniu do miasta, no ale inni juz nie maja sily. Przed pierwsza rzeka Tomek z Lukaszem narzucaja duze tempo i ja zostaje w tyle, nie mowiec o reszcie ;) Ale nie ma sie gdzie spieszyc bo to juz koncowka. Po kilku godzinach docieramy wszyscy do wioski, w ktorej jest piwo!!! I na top wszyscy czekali ;)
Dzien 6
Dzien 6 to juz tylko powrot, na nowo ukaszenia puri puri. Jakies 12 km marszu w sloncu ale w dobrych humorach bo gora zaliczona i Triple Point osiagniety.
Jak dla mnie byl to najlpeszy trekking na jakim bylem, moze nie barzdo ciezki (mimo ze czuje kolana i mam zakwasy!), ale widokowo niepowtarzalny! Wiec jesli ktos ma ochote na pare dni srednio wymagajacej wedrowki ale z zapierajacym dech w piersiach krajobrazem to zapraszam na Roraime.
Wstajemy o godzinie 7, szybka kapiel, sniadania w jedynej a Santa Elena kawiarence w ktorej mozna wypic naprawde dobra kawe i zjesc smaczne sandwiche. Bez dwoch zdan kulinarnie ten kraj bardzo mi odpowiada ale to czego mi jednak i mimo wszystko brakuje to dobra kawa, bo tutaj kazda kawa to cukier z kawa, doslownie ulepek, zlepek, zwal jak zwal ale dla kogos kto nie slodzi kawy to koszmar :)
Naswtepnie udajemyb sie do agencji turystycznej, bagaze zaladowane zostaja na Land Cruisera i ladujemy sie do samochodzu, oprocz naszej 7 osobowej ekipy, towarzyszy nam para Niemcow i trojka przewodnikow. W asmochodzie jest ciasno ale wesolo. Najpierw solidna asfaltowa droga, a potem porzadne wyboje, ael po okolo poltorej godziny docieramy to wioski miejscowcyh, skad rozpoczyna sie trekking na Roraime. Roraima prezentuje sie naprawde imponujaca, a za nia jeszcze kilka innych Tepui.
No wiec w tym momencie rozpoczyna sie nasz trekking. Idziemy twarda ubita droga, raz pod gore raz z gory, podejscia nie wieksze niz w nizszych partiach Tatr. Bylo powiedziaane ze na poczatku i na koncu grupy ma byc przewodnik, jednak po kliku minutach okazuje sie ze byla to bajka, kazdy obiera wlasne tempo, i konczy sie na tym ze przewdonicyb dochodza zazwyczaj na koncu. Nasza glowna prowadzaca i jedncozesnie znakomita!! kucharka to Marie Sol, Indianka mieszkajca w Santa Elenie, urocza 24 letnia dziewczyna, kazdemu z wyprawy wpadla w oko, niewiadomo czy za sprawa urody czy z powodu umiejetnosci kulinarncyh ;)
Po 2 godzinach dochodzimy do pierwszej rzeki, ktora musimy pokonac, nie ma z tym wiekszego problemu, bo nie bylo zadnych opadow, tak wiec bez wiekszych problemow pokonujemy Rio Tek, a nastepnie druga rzeke Rio Kukenan. I tak oto po przebyciu okolo 12 km dochodzimy do pierwszego obozowiska. Zaczyna zmierzchac, cala nasza ekipa jest na miejscu, podobnie jak kilka innych oddzielnych grup, ktore tez ida na Roraime. Brakuje tylko...dwoch tragarzy ;)
Po godzinie czekania zaczynamy sie niepokoic, glod zaczyna dawac sie we znaki, a poza tym jeden z porterow niesie plecak Andrzeja, na dodatek zaczyna padac. Dla nas to nie problem bo jestesmy pod dachem ale myslimsy jak dojda nasi porterzy, ktorzy niosa tez namioty. Na szczescie po prawie dwoch godzinach dochodza i okazuje sie ze padl jeden plecak i musieli nies prawie wszystko na jednych plecach, naprawde twarde chlopaki, ale wcale po nich tego nie widac. Po chwili zaczynaja sie popisy trojki naszych prowadzacyh, Marie Sol ciacha warzywa, inni uruchamiaja kuchenki, myja warzywa, kroja siekaja, jednym slowem prawdziwa restauracja. I takie popisy sa przez cale 6 dni trekkingu, osobiscie jeszcze nigdy nie spotkalem sie z taka dobra kuchnia w gorach, sniadanie i kolacja prawdziwa uczta, bylo az za duzo, ale zawsze trzeba bylo wziac jeszcze dokladke. W menu bylo spaghetti, placki kukurydziane, owsianka, jejecznica, kielbasa na goraca, nalesniki i masa innych smacznych dan! Podczas kolacji dolaczaja sie do nas na krotko pogawedke Polacy, para ktora podrozuje po Wenezueli od miesiaca, oni tak jak my dziwia sie ze spotkali rodakow podczas wejscia na Roraime ;)
Po zaspokojeniu glodu udajemy sie do namiotow i do spania, czas na odpoczynek po dniu dobrej rozgrzewki.
Dzien 2
Po nocnym deszczu, nasze namioty sa troche mokre, ale nie ma tragedii bo na razie jest ceieplo, jestesmy jeszcze nisko. Ranek jest sloneczny. Jemy szybkie snadania i ruszamy do nastepnego obozu, dom pokonania jakies 800 metrow roznicy wzniesien i okolo 10km. Przed wyjsciem prosze Roraime o pozwolenie na wejscie i dobra pogode, robie to dwa razy bo wiem ze czesc naszej wyprawy leje na to z gory na dol ;) BYla to prosba nmiejscowcyh, wiec niem mam zamiaru tego lekcewazyc. Zreszta jak sie pozniej okazuje, oplacalo sie bop przez 6 dni praktycznie nie bylo zadnego wiekszego deszczu, dwa razy drobny a tak to slonce slonce i jeszcze raz slonce. Podobno czesto zdarza sie ze mezczyznio ktorzy wchodza na szczyt sa w wielkiej euforii z jego zdobycia i zaczynaja skakac z kamienia na kamien co czesto konczy sie wypadkami, dlatego organizator prosil aby kobiety pilnowaly i zwracaly uwage na facetow ;) A czemu ta euforia... MIejscowi uwarzaja ze duch gory wita przybyszow podjac im regionalny napoj alkoholowy do picia, po ktorym takie zachowanie, oczywiscie nigy nie pamieta sie kiedy sie go wypilo i stad to cale tajemnicze zamieszanie.
Wyruszamy z obozu okolo 9, my z Tomkiem jestesmy w nastepnym obozie juz po 2,5 godz. i zalujemy ze nie mozemy wchodzic na szczyt tego samego dnia, na reszta czekamy jeszcze duzo czasu. Na pogawedkach a czasami nudzie mija nam czas do wieczora. Zaczynaja gryzc tutejsze muchy ktore nazywaja sie puri puri, naprawde uciazliwe, bo nie czuc ugryznienia, natomiast na drugio dzien albo jeszcze tej samej nocy zaczyna sie okropne swedzenie. Gdy zapada zmierzch nie wiadomo skad pojawiaja sie komary, ktorych przeciez mialo nie byc, bo jestesmy na wysokosci 1800 m.n.p.pm. Przed kolacja, dochodzi do wyapdku w grupie, Andrzej jeszcze jakas godzine przed zmrokiem posotanawia isc muyc sie do rzeki, wychdozi gdy jest jasno, ja zsotaje zeby pilnowac naszego namiotu, gdy nie wraaca po pol godzinie zaczynam sie niepokoic, a poza tym mam dosc czekania w samych kapielowakach i gryzienia komarow bo sam przeciez tez sie chce umyc. Ubieram wiec czolowke i ruszam w strone rzeki, spotykam go w polowie drogi, ma niewyrazna mina, okazuje sie ze zastal go zmrok i bladzi juz od pol godziny po lesie. Na drugi dzien okazuje sie to duzym prpblemem, noga sina, dwa palce u nogi rozwalone, spuchniety palec u reki, jak widac troche bladzil, a nie bylo to daleko od obozu, ale bez latarki tutaj nie ma mocnych. Idziemy spac po sytej kolacji i myslimy co z nastepnym dniem, bo mamy przeciez wchodzic na szczyt a Andrzej ledwo chodzi. Mimo wszystko z pozytywnym nastawieniem zapadamy w sen.
Dzien 3
O poranku znowu swieci slonce, po wyjsciu z namiotu cala Roraime prezentuje sie przepieknie i jednoczesnie groznie, nasze obozowisko jest prawie pod sama sciana, wiem ze nie sa to wysokie gory, ale jak dla mnie najzwysze w jakich bylem a poza tym takiej sciany tez nigdy nie widzialem ;)
Po sniadaniu ruszamy an szczyt, prowadzimy we dwojke z Tomkiem, trasa wiedzie najpierw po gliniastym szlaku (cale szczescie ze nie pada), nastepnie konczy sie glina i zaczybnaja kaminie, otoczenie niesamowite, nad anmi jedna kilkusetmetrowa sciana wzdluz ktorej ciagle idziemy a wokol doslownie dzungla! Po godzinie dochodzimy praktycznie pod sama sciane i przed nami zaczyna sie wodospad, najlapesze ze trzeb apod nim przejsc ;) Jakos sie to udaje ale na sucho nie ma szans. Widokin wciaz sie zmieniaja i kazdy kolejny lepszsy od poprzedniego! Po dwoch godzinach 20 minutach jestesmy na szczyscie, zaczyna sie suszenie ubran, butow, sakrpet itp. Na reszte czekamy ponad 2 godziny, tzn an reszte nie liczac Andrzeja ktory dochodzimy jakis 7 godzinach wedrowki. Order za odwage i samozaparcie dla niego ze wszedl na szczyt z taka noga! Nasz oboz na szczycie miesci sie w tzw hotelu, sa ta polki skalen pod ktorymi rozbiija sie natmity i dziek temu jest oslona od deszczu i waitru. Hoteli atkich na szczyie Roaraimy jest wiele, kazda grupa zazywczaj zajmujue inny hotel.
Szczyt Roraimy to w ogole inny swiat, wiedzialem ze jest duzy plaskowyz, ale nie wiedzialem ze tak ogromny, krajobraz gdyby nie masa roslinnosci charakterystycznej tylko dal tej gory to doslownie wulkaniczny. Ogldama mape szczytu i znajduje najdalej oddalony punkt od naszego obozu na szczycie Roraimy, jest to jezioro Lake Gladys, juz wieczorem prouje `przekonac Marie Sol zeby sie tam udac, ale ona jest nieugieta mowi ze to za daleko i 9 godzin marszu to za duzo. Odpuszczam wiec i licze na to ze dojdziemy chociaz to Triple Point czyli miejsca gdzie jest zbieg granic trzech panstw, wenezueli, Brazylii i Gujany. Do Triple Point i tak dochodzi malo turystow. Jeszcze przed kolacja idziemy ogladbna kilka ciekawych miejsc i punkt widokowy, troche mglisto ale i tak robi wrazenie! Wracamy juz po ciemku, troche wolno, bo niektorzy opadaja z sil, a na dodatek okazuje sie ze Niemiec ktory z nami idzie czyms sie zatrukl i musimy stawac po dordze dwa razy. Dochodzimy juz po zmroku, szybka ale jakze obfita i smaczna kolacja, pocz ym do spania.
Dzien 4
Po sniadaniu, dzielimy grupe na dwie czesci, jedni ida ogladac ciekawe miejsca w poblizu obozu, a dudzy udaja sie na wedrowke do Triple Point. Przed wyjsciem dochodzi do duzej klotni w grupie, ale udaje sie wszystko zalagodzic. Ostatecznie do Triple Point wyruszam ja i Tomek z Lukaszem plus nasz przewdonik, albo raczej tragarz Leo. W planach mamy wiecej niz mysli Leo, chce3my po dojsciu do Triple Point namowic go na marsz do jeziora na ktore nie chciala zgodzic sie Marie Sol. Tempo mamy naprawde mega szybkie, po drodze mijamy cieakwe formacje skalne, plac Bolivara ;), rzeke ktore akurat teraz nie plynie bo nie ma opadow i kryszatlowa doline. Po dwoch godiznach marszu (prawie marszobiegu) dochodzimy do punktu potrojnego, niby nic ciekawego bo to tylko betonowy slupek, ale najwazniejsze jest to ze doszlismy az tuaj i to w jakim czasie! Zaczynamy przekonywac Leo zeby dojsc do jeziora, ale jest nieugiety, twierdzi ze zajmie nam to jeszcze 4 godziny, nikt mu oczyiwscie nie wierzy no ale na sile go nie naklonimy, w koncu idziemy na kompromis i docieramy jeszcze do hotelu za punktem potrojnym, od ktorego jak sie dowiedzialeismy potem byla tylko godzina do jeziora ;(
Droga powrotna wiedzie troche inna trasa, mijamy El Foso, wilka jame w ziemi do ktorej splywa strumien, tutaj zatrzymujemy sie na godzine i jemy lunch. Leo okazuje sie tez swietnym kucharzem, w pol godziny przygotowuje swietna salatke. Najedzeni do syta ruszamy do naszego hotelu. W hotelu jestesmy o 17, MArie Sol jest pod wrazeniem bo oceniala ze wrcoimy najwczesniej o 19 ;) Teraz zaczyna sie robic zimno, po calym dniu spedzonym na sloncu, ja zamarzam w cieniu, nie rozgrzewa mnie ani kolacja ani ciepla herbata. Ide spac w dwoch parach skarpet i bluzie, noi oczywiscie do spiwora, do komfortowego stanu wracam dopiero nastepnego dnia, ale satyskakcja i tak jest ogromna! Wreszcie chyba pierwsz raz na tej wyprawie czuje ze naprawde dostalem w dupe! Wreszcie sie doczekalem ;)
Dzien 5
Andrzej i Grazyna jako kontuzjowana i najslabsza ekipa wyruszaja przed 7 pod kierownictwem Lukasza. My jakies 1,5 godziny pozniej. Nie spieszmymy sie specjalnie, ostatnie zdjecia na szczyscie, punkty widokowe i pozegnanie z gora. Zaejscie zajmuje nam niecale dwie godziny, mimo ze schodzimy ta sama trasa to i tak dalej nas urzeka. Dojsc mamy do obozu za dwoma rzekami, troche zalujemy ze juz nie do ostaniego bo dalibysmy rade wrocic juz w tym dniu do miasta, no ale inni juz nie maja sily. Przed pierwsza rzeka Tomek z Lukaszem narzucaja duze tempo i ja zostaje w tyle, nie mowiec o reszcie ;) Ale nie ma sie gdzie spieszyc bo to juz koncowka. Po kilku godzinach docieramy wszyscy do wioski, w ktorej jest piwo!!! I na top wszyscy czekali ;)
Dzien 6
Dzien 6 to juz tylko powrot, na nowo ukaszenia puri puri. Jakies 12 km marszu w sloncu ale w dobrych humorach bo gora zaliczona i Triple Point osiagniety.
Jak dla mnie byl to najlpeszy trekking na jakim bylem, moze nie barzdo ciezki (mimo ze czuje kolana i mam zakwasy!), ale widokowo niepowtarzalny! Wiec jesli ktos ma ochote na pare dni srednio wymagajacej wedrowki ale z zapierajacym dech w piersiach krajobrazem to zapraszam na Roraime.
wtorek, 25 sierpnia 2009
Wenezuela (Santa Elena de Uairen)
Po okolo 17 godzinach jazdy autobusem z jedna przesiadka dotarlem do Wenezueli, a dokladniej do malego miasteczka polozonego jakies 15 km od granicy z Brazylia. Sama podroz zleciala najszybciej z dotychczasowych, a to za sprawa tego ze autobusy byly naprawde wysokiej klasy, a dodatkowo 12 godzin w nocy to sie prawie przespalo. Byl jeden minus przed ktorym mnie ostrzegano, a mianowicie klima ktora tutaj wszedzie wlaczaja na maksa, noi tak bylo, w nocy spalem w polarze, cieplych skarpetach a i tak zmarzlem. W efekcie dzis polowa naszej wyprawy chodzi w wiekszym lub mnijeszym stanie zasmarkania :) Zreszta kafejka w ktorej teraz siedze tez troche chlodnawa jest, a troche czasu tu jeszcze spedze, zobaczymy w hjakim stanie wyjde :) Najlepsze w tym wszystkim jest to ze miejscowi jakby w ogole nie czuja tego zimna, niektorzy spali w nocy w autobusie tak jak do niego weszli, twardziele jednym slowem :)
Krajobrazowo to dzungla sie skonczyla, teraz wylonily sie puste polany pokryte mniejszymi lub wiekszymi gorami, albo raczj pagorkami, ale mnie do szczescia nawet i pagorki wystarcza, kto mnie zna to dobrze o tym wie :)
Straszono nas ze bedzie masa kontroli przy wjezdzie do Wenezueli itp itd, ale poza prostymi formalnosciami paszportowymi i kontrola zoltych ksiazeczek szczepien nie bylo zadnych problemow. Po wjechaniu pozostalo jeszcze wymienic walute, zreszta jak za kazdym razem przy przekraczaniu granicy, wiec ciesze sie ze to juz ostatni raz bo juz granicy na tym kontynecncie przekraczac nie bedziemy do konca wyprawy. Taka wymiana pieniedzy byla dosc uciazliwa, ja dysponuje tylko dolarami ktore w dany kraju wymieniam na obowiazujaca walute. W Peru byly sole, w Brazyli riale, w Kolumbii pesos, a tutaj bolivary. Zazwyczaj cos na takich wymianach sie tracilo, bo zawsze albo zakupilo sie za duzo albo za malo tej kasy, ale wczesniej to nie byl taki problem, dopiero w Wenezueli jest ciekawie. Tutaj oficjalny kurs to okolo 2 bolivary za dolara, natomiast na czarnym rynku okolo 6 bolivarow za dolara, gdzie sie bardziej oplaca chyba mowic nie trzeba, gdzie my wymienilismy kase to tez chyba jasne. Wychodzi sie na miasto i trzeba poszukac, popatrzec, a zazwyczaj taki gosc cos co wymienia kase na ulicy sam sie znajdzie. Tylko trzeba troche uwazac bo lubia oszukiwac, wiec najpierw mowimy ile chcemy, bierzemy do reki od niego bolivary, przeliczamy i dopiery wtedy wreczamy mu dolary i tak konczy sie udana i oplacalna transakcja uliczna :)
Jutro ruszamy na Roraime, planowo zajmie nam to 6 dni, ale w praktyce to roznie bywa, wiec kolejny kontakt bede mial pewnie dopiero najwczasniej za jakis tydzien.
Krajobrazowo to dzungla sie skonczyla, teraz wylonily sie puste polany pokryte mniejszymi lub wiekszymi gorami, albo raczj pagorkami, ale mnie do szczescia nawet i pagorki wystarcza, kto mnie zna to dobrze o tym wie :)
Straszono nas ze bedzie masa kontroli przy wjezdzie do Wenezueli itp itd, ale poza prostymi formalnosciami paszportowymi i kontrola zoltych ksiazeczek szczepien nie bylo zadnych problemow. Po wjechaniu pozostalo jeszcze wymienic walute, zreszta jak za kazdym razem przy przekraczaniu granicy, wiec ciesze sie ze to juz ostatni raz bo juz granicy na tym kontynecncie przekraczac nie bedziemy do konca wyprawy. Taka wymiana pieniedzy byla dosc uciazliwa, ja dysponuje tylko dolarami ktore w dany kraju wymieniam na obowiazujaca walute. W Peru byly sole, w Brazyli riale, w Kolumbii pesos, a tutaj bolivary. Zazwyczaj cos na takich wymianach sie tracilo, bo zawsze albo zakupilo sie za duzo albo za malo tej kasy, ale wczesniej to nie byl taki problem, dopiero w Wenezueli jest ciekawie. Tutaj oficjalny kurs to okolo 2 bolivary za dolara, natomiast na czarnym rynku okolo 6 bolivarow za dolara, gdzie sie bardziej oplaca chyba mowic nie trzeba, gdzie my wymienilismy kase to tez chyba jasne. Wychodzi sie na miasto i trzeba poszukac, popatrzec, a zazwyczaj taki gosc cos co wymienia kase na ulicy sam sie znajdzie. Tylko trzeba troche uwazac bo lubia oszukiwac, wiec najpierw mowimy ile chcemy, bierzemy do reki od niego bolivary, przeliczamy i dopiery wtedy wreczamy mu dolary i tak konczy sie udana i oplacalna transakcja uliczna :)
Jutro ruszamy na Roraime, planowo zajmie nam to 6 dni, ale w praktyce to roznie bywa, wiec kolejny kontakt bede mial pewnie dopiero najwczasniej za jakis tydzien.
poniedziałek, 24 sierpnia 2009
Okolice Manaus
Takich kolosow w poblizu portu w Manuas jest wiecej.
A powyzej i ponizej cos co juz widzialem kilka razy ale nie bylo okazji napisac, tak zwane plywajace domy, ktore moge sie swobodnie unosic na wodzie w zaleznoscie od stanu rzeki. W takich domach zwyczajnie mieszkaja ludzie, pranie w rzece, woda do picia z rzeki, kapiel w rzece, praktycznie wszystkie osady nad rzeka uzywaja tej wody do wszystkiego. Nam oczywiscie kapiel a juz nie wspominajac o piciu w takiej wody sa wyjatkowo niewskazane.
W takich chatach zycie jak kazde inne, moz tylko troche skromniejsze, ale co najwazniejsze Ci ludzie sa ciagle usmiechnieci i wygladaja na szczesliwych.
I co ciekawe, zauwazylem ze praktycznie w co drugim domu byl pies, czasem wiecej niz jeden. Raz nasza lodz zostala obszczekana, zabawne to bylo, bo on pewnie pilnowal swojego podworza, a ile go mial kazdy widzi :)
Takich obrazkow naogladalem sie juz sporo ale za kazdym razem ciesza moje oczy.
Powyzej cos naprawde niesamowitego czego na zdjeciu niestety za dobrze nie widac, Miejsce spotkania sie dwoch rzek, jedna jest czarna z woda taka jakie sa w wielu polskich rzekach lub jeziorach, a druga typowo amazonska, niosaca mul. W tym wszystkim najlepsze jest to, ze ta granica jest doskonale widoczna, nie wiem jak to mozliwe, ale pomiedzy dwoma rzekami jest normalnie linia ktora je rozgranicza i nie ma specjalnie momentu kiedy one sie mieszaja. Jak juz mowilem zdjecie nie oddaje tego jak to wyglada w rzeczywistosci.
Zdjecia
Brazylisjkie uliczne przedstawienie :)
Opera w Manaus
Ponizej Manaus i liscie koki w przyblizeniu, po wysuszeniu naprawde niezle do pozucia, ale mialem okazje tylko dwa razy, natomiast teraz to juz przeszlosc bo tylko w Peru i Boliwii jest to legalne. Nawiasem mowiac, do prawdziwej coca coli, czyli coca coli classic takie liscie sa uzywane. Koncern ma umowe na zakup pewnej ilosci kazdego roku, po czym w fabryce w stanach specjalnymi metodami koka taka jest pozbawiana calkowicie kokainy, aby nadac coli tylko smak. Ale podkreslam ze to tylko w oryginalnej coca coli classic :)
Opera w Manaus
Ponizej Manaus i liscie koki w przyblizeniu, po wysuszeniu naprawde niezle do pozucia, ale mialem okazje tylko dwa razy, natomiast teraz to juz przeszlosc bo tylko w Peru i Boliwii jest to legalne. Nawiasem mowiac, do prawdziwej coca coli, czyli coca coli classic takie liscie sa uzywane. Koncern ma umowe na zakup pewnej ilosci kazdego roku, po czym w fabryce w stanach specjalnymi metodami koka taka jest pozbawiana calkowicie kokainy, aby nadac coli tylko smak. Ale podkreslam ze to tylko w oryginalnej coca coli classic :)
niedziela, 23 sierpnia 2009
Foty jeszcze z Leticii i okolic
A to przed wioska.
Mloda Indianka i jej leniwiec :)
Zaatakowany przez malpe :)
A to rozowy delfin, takich jest duzo w Amazonce, ich sie nie zabija i nie je. Natomiast legenda glosi ze w nocy zamieniaja sie w mezczyzn i wybieraja sie do indanskich wiosek. I odrazu jest wytluamaenie na niechciane i niewiadome ciaze wsrod indian :)
A tak wyglada udomowiony tapir :) Ara, papuga jak papuga
Mloda Indianka i jej leniwiec :)
Zaatakowany przez malpe :)
A to rozowy delfin, takich jest duzo w Amazonce, ich sie nie zabija i nie je. Natomiast legenda glosi ze w nocy zamieniaja sie w mezczyzn i wybieraja sie do indanskich wiosek. I odrazu jest wytluamaenie na niechciane i niewiadome ciaze wsrod indian :)
A tak wyglada udomowiony tapir :) Ara, papuga jak papuga
Subskrybuj:
Posty (Atom)