Dzien 1
Wstajemy o godzinie 7, szybka kapiel, sniadania w jedynej a Santa Elena kawiarence w ktorej mozna wypic naprawde dobra kawe i zjesc smaczne sandwiche. Bez dwoch zdan kulinarnie ten kraj bardzo mi odpowiada ale to czego mi jednak i mimo wszystko brakuje to dobra kawa, bo tutaj kazda kawa to cukier z kawa, doslownie ulepek, zlepek, zwal jak zwal ale dla kogos kto nie slodzi kawy to koszmar :)
Naswtepnie udajemyb sie do agencji turystycznej, bagaze zaladowane zostaja na Land Cruisera i ladujemy sie do samochodzu, oprocz naszej 7 osobowej ekipy, towarzyszy nam para Niemcow i trojka przewodnikow. W asmochodzie jest ciasno ale wesolo. Najpierw solidna asfaltowa droga, a potem porzadne wyboje, ael po okolo poltorej godziny docieramy to wioski miejscowcyh, skad rozpoczyna sie trekking na Roraime. Roraima prezentuje sie naprawde imponujaca, a za nia jeszcze kilka innych Tepui.
No wiec w tym momencie rozpoczyna sie nasz trekking. Idziemy twarda ubita droga, raz pod gore raz z gory, podejscia nie wieksze niz w nizszych partiach Tatr. Bylo powiedziaane ze na poczatku i na koncu grupy ma byc przewodnik, jednak po kliku minutach okazuje sie ze byla to bajka, kazdy obiera wlasne tempo, i konczy sie na tym ze przewdonicyb dochodza zazwyczaj na koncu. Nasza glowna prowadzaca i jedncozesnie znakomita!! kucharka to Marie Sol, Indianka mieszkajca w Santa Elenie, urocza 24 letnia dziewczyna, kazdemu z wyprawy wpadla w oko, niewiadomo czy za sprawa urody czy z powodu umiejetnosci kulinarncyh ;)
Po 2 godzinach dochodzimy do pierwszej rzeki, ktora musimy pokonac, nie ma z tym wiekszego problemu, bo nie bylo zadnych opadow, tak wiec bez wiekszych problemow pokonujemy Rio Tek, a nastepnie druga rzeke Rio Kukenan. I tak oto po przebyciu okolo 12 km dochodzimy do pierwszego obozowiska. Zaczyna zmierzchac, cala nasza ekipa jest na miejscu, podobnie jak kilka innych oddzielnych grup, ktore tez ida na Roraime. Brakuje tylko...dwoch tragarzy ;)
Po godzinie czekania zaczynamy sie niepokoic, glod zaczyna dawac sie we znaki, a poza tym jeden z porterow niesie plecak Andrzeja, na dodatek zaczyna padac. Dla nas to nie problem bo jestesmy pod dachem ale myslimsy jak dojda nasi porterzy, ktorzy niosa tez namioty. Na szczescie po prawie dwoch godzinach dochodza i okazuje sie ze padl jeden plecak i musieli nies prawie wszystko na jednych plecach, naprawde twarde chlopaki, ale wcale po nich tego nie widac. Po chwili zaczynaja sie popisy trojki naszych prowadzacyh, Marie Sol ciacha warzywa, inni uruchamiaja kuchenki, myja warzywa, kroja siekaja, jednym slowem prawdziwa restauracja. I takie popisy sa przez cale 6 dni trekkingu, osobiscie jeszcze nigdy nie spotkalem sie z taka dobra kuchnia w gorach, sniadanie i kolacja prawdziwa uczta, bylo az za duzo, ale zawsze trzeba bylo wziac jeszcze dokladke. W menu bylo spaghetti, placki kukurydziane, owsianka, jejecznica, kielbasa na goraca, nalesniki i masa innych smacznych dan! Podczas kolacji dolaczaja sie do nas na krotko pogawedke Polacy, para ktora podrozuje po Wenezueli od miesiaca, oni tak jak my dziwia sie ze spotkali rodakow podczas wejscia na Roraime ;)
Po zaspokojeniu glodu udajemy sie do namiotow i do spania, czas na odpoczynek po dniu dobrej rozgrzewki.
Dzien 2
Po nocnym deszczu, nasze namioty sa troche mokre, ale nie ma tragedii bo na razie jest ceieplo, jestesmy jeszcze nisko. Ranek jest sloneczny. Jemy szybkie snadania i ruszamy do nastepnego obozu, dom pokonania jakies 800 metrow roznicy wzniesien i okolo 10km. Przed wyjsciem prosze Roraime o pozwolenie na wejscie i dobra pogode, robie to dwa razy bo wiem ze czesc naszej wyprawy leje na to z gory na dol ;) BYla to prosba nmiejscowcyh, wiec niem mam zamiaru tego lekcewazyc. Zreszta jak sie pozniej okazuje, oplacalo sie bop przez 6 dni praktycznie nie bylo zadnego wiekszego deszczu, dwa razy drobny a tak to slonce slonce i jeszcze raz slonce. Podobno czesto zdarza sie ze mezczyznio ktorzy wchodza na szczyt sa w wielkiej euforii z jego zdobycia i zaczynaja skakac z kamienia na kamien co czesto konczy sie wypadkami, dlatego organizator prosil aby kobiety pilnowaly i zwracaly uwage na facetow ;) A czemu ta euforia... MIejscowi uwarzaja ze duch gory wita przybyszow podjac im regionalny napoj alkoholowy do picia, po ktorym takie zachowanie, oczywiscie nigy nie pamieta sie kiedy sie go wypilo i stad to cale tajemnicze zamieszanie.
Wyruszamy z obozu okolo 9, my z Tomkiem jestesmy w nastepnym obozie juz po 2,5 godz. i zalujemy ze nie mozemy wchodzic na szczyt tego samego dnia, na reszta czekamy jeszcze duzo czasu. Na pogawedkach a czasami nudzie mija nam czas do wieczora. Zaczynaja gryzc tutejsze muchy ktore nazywaja sie puri puri, naprawde uciazliwe, bo nie czuc ugryznienia, natomiast na drugio dzien albo jeszcze tej samej nocy zaczyna sie okropne swedzenie. Gdy zapada zmierzch nie wiadomo skad pojawiaja sie komary, ktorych przeciez mialo nie byc, bo jestesmy na wysokosci 1800 m.n.p.pm. Przed kolacja, dochodzi do wyapdku w grupie, Andrzej jeszcze jakas godzine przed zmrokiem posotanawia isc muyc sie do rzeki, wychdozi gdy jest jasno, ja zsotaje zeby pilnowac naszego namiotu, gdy nie wraaca po pol godzinie zaczynam sie niepokoic, a poza tym mam dosc czekania w samych kapielowakach i gryzienia komarow bo sam przeciez tez sie chce umyc. Ubieram wiec czolowke i ruszam w strone rzeki, spotykam go w polowie drogi, ma niewyrazna mina, okazuje sie ze zastal go zmrok i bladzi juz od pol godziny po lesie. Na drugi dzien okazuje sie to duzym prpblemem, noga sina, dwa palce u nogi rozwalone, spuchniety palec u reki, jak widac troche bladzil, a nie bylo to daleko od obozu, ale bez latarki tutaj nie ma mocnych. Idziemy spac po sytej kolacji i myslimy co z nastepnym dniem, bo mamy przeciez wchodzic na szczyt a Andrzej ledwo chodzi. Mimo wszystko z pozytywnym nastawieniem zapadamy w sen.
Dzien 3
O poranku znowu swieci slonce, po wyjsciu z namiotu cala Roraime prezentuje sie przepieknie i jednoczesnie groznie, nasze obozowisko jest prawie pod sama sciana, wiem ze nie sa to wysokie gory, ale jak dla mnie najzwysze w jakich bylem a poza tym takiej sciany tez nigdy nie widzialem ;)
Po sniadaniu ruszamy an szczyt, prowadzimy we dwojke z Tomkiem, trasa wiedzie najpierw po gliniastym szlaku (cale szczescie ze nie pada), nastepnie konczy sie glina i zaczybnaja kaminie, otoczenie niesamowite, nad anmi jedna kilkusetmetrowa sciana wzdluz ktorej ciagle idziemy a wokol doslownie dzungla! Po godzinie dochodzimy praktycznie pod sama sciane i przed nami zaczyna sie wodospad, najlapesze ze trzeb apod nim przejsc ;) Jakos sie to udaje ale na sucho nie ma szans. Widokin wciaz sie zmieniaja i kazdy kolejny lepszsy od poprzedniego! Po dwoch godzinach 20 minutach jestesmy na szczyscie, zaczyna sie suszenie ubran, butow, sakrpet itp. Na reszte czekamy ponad 2 godziny, tzn an reszte nie liczac Andrzeja ktory dochodzimy jakis 7 godzinach wedrowki. Order za odwage i samozaparcie dla niego ze wszedl na szczyt z taka noga! Nasz oboz na szczycie miesci sie w tzw hotelu, sa ta polki skalen pod ktorymi rozbiija sie natmity i dziek temu jest oslona od deszczu i waitru. Hoteli atkich na szczyie Roaraimy jest wiele, kazda grupa zazywczaj zajmujue inny hotel.
Szczyt Roraimy to w ogole inny swiat, wiedzialem ze jest duzy plaskowyz, ale nie wiedzialem ze tak ogromny, krajobraz gdyby nie masa roslinnosci charakterystycznej tylko dal tej gory to doslownie wulkaniczny. Ogldama mape szczytu i znajduje najdalej oddalony punkt od naszego obozu na szczycie Roraimy, jest to jezioro Lake Gladys, juz wieczorem prouje `przekonac Marie Sol zeby sie tam udac, ale ona jest nieugieta mowi ze to za daleko i 9 godzin marszu to za duzo. Odpuszczam wiec i licze na to ze dojdziemy chociaz to Triple Point czyli miejsca gdzie jest zbieg granic trzech panstw, wenezueli, Brazylii i Gujany. Do Triple Point i tak dochodzi malo turystow. Jeszcze przed kolacja idziemy ogladbna kilka ciekawych miejsc i punkt widokowy, troche mglisto ale i tak robi wrazenie! Wracamy juz po ciemku, troche wolno, bo niektorzy opadaja z sil, a na dodatek okazuje sie ze Niemiec ktory z nami idzie czyms sie zatrukl i musimy stawac po dordze dwa razy. Dochodzimy juz po zmroku, szybka ale jakze obfita i smaczna kolacja, pocz ym do spania.
Dzien 4
Po sniadaniu, dzielimy grupe na dwie czesci, jedni ida ogladac ciekawe miejsca w poblizu obozu, a dudzy udaja sie na wedrowke do Triple Point. Przed wyjsciem dochodzi do duzej klotni w grupie, ale udaje sie wszystko zalagodzic. Ostatecznie do Triple Point wyruszam ja i Tomek z Lukaszem plus nasz przewdonik, albo raczej tragarz Leo. W planach mamy wiecej niz mysli Leo, chce3my po dojsciu do Triple Point namowic go na marsz do jeziora na ktore nie chciala zgodzic sie Marie Sol. Tempo mamy naprawde mega szybkie, po drodze mijamy cieakwe formacje skalne, plac Bolivara ;), rzeke ktore akurat teraz nie plynie bo nie ma opadow i kryszatlowa doline. Po dwoch godiznach marszu (prawie marszobiegu) dochodzimy do punktu potrojnego, niby nic ciekawego bo to tylko betonowy slupek, ale najwazniejsze jest to ze doszlismy az tuaj i to w jakim czasie! Zaczynamy przekonywac Leo zeby dojsc do jeziora, ale jest nieugiety, twierdzi ze zajmie nam to jeszcze 4 godziny, nikt mu oczyiwscie nie wierzy no ale na sile go nie naklonimy, w koncu idziemy na kompromis i docieramy jeszcze do hotelu za punktem potrojnym, od ktorego jak sie dowiedzialeismy potem byla tylko godzina do jeziora ;(
Droga powrotna wiedzie troche inna trasa, mijamy El Foso, wilka jame w ziemi do ktorej splywa strumien, tutaj zatrzymujemy sie na godzine i jemy lunch. Leo okazuje sie tez swietnym kucharzem, w pol godziny przygotowuje swietna salatke. Najedzeni do syta ruszamy do naszego hotelu. W hotelu jestesmy o 17, MArie Sol jest pod wrazeniem bo oceniala ze wrcoimy najwczesniej o 19 ;) Teraz zaczyna sie robic zimno, po calym dniu spedzonym na sloncu, ja zamarzam w cieniu, nie rozgrzewa mnie ani kolacja ani ciepla herbata. Ide spac w dwoch parach skarpet i bluzie, noi oczywiscie do spiwora, do komfortowego stanu wracam dopiero nastepnego dnia, ale satyskakcja i tak jest ogromna! Wreszcie chyba pierwsz raz na tej wyprawie czuje ze naprawde dostalem w dupe! Wreszcie sie doczekalem ;)
Dzien 5
Andrzej i Grazyna jako kontuzjowana i najslabsza ekipa wyruszaja przed 7 pod kierownictwem Lukasza. My jakies 1,5 godziny pozniej. Nie spieszmymy sie specjalnie, ostatnie zdjecia na szczyscie, punkty widokowe i pozegnanie z gora. Zaejscie zajmuje nam niecale dwie godziny, mimo ze schodzimy ta sama trasa to i tak dalej nas urzeka. Dojsc mamy do obozu za dwoma rzekami, troche zalujemy ze juz nie do ostaniego bo dalibysmy rade wrocic juz w tym dniu do miasta, no ale inni juz nie maja sily. Przed pierwsza rzeka Tomek z Lukaszem narzucaja duze tempo i ja zostaje w tyle, nie mowiec o reszcie ;) Ale nie ma sie gdzie spieszyc bo to juz koncowka. Po kilku godzinach docieramy wszyscy do wioski, w ktorej jest piwo!!! I na top wszyscy czekali ;)
Dzien 6
Dzien 6 to juz tylko powrot, na nowo ukaszenia puri puri. Jakies 12 km marszu w sloncu ale w dobrych humorach bo gora zaliczona i Triple Point osiagniety.
Jak dla mnie byl to najlpeszy trekking na jakim bylem, moze nie barzdo ciezki (mimo ze czuje kolana i mam zakwasy!), ale widokowo niepowtarzalny! Wiec jesli ktos ma ochote na pare dni srednio wymagajacej wedrowki ale z zapierajacym dech w piersiach krajobrazem to zapraszam na Roraime.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz